tę sperandę, na którą już poniekąd liczyliśmy... Do kogo się tu udać? —
Konopacki utkwił w starego oczy świecące, w których niby przez łzy migotały drapieżne błyski. Patrzył tak długo aż się stary nieco zaniepokoił; rzekł wreszcie gwałtownie:
— Niema czego płakać — sprawa załatwiona.
— Jakim sposobem?
— A w ten sposób. — —
Rozpiął kamizelkę, sięgnął do serdecznego zanadrza i dobył z niego kopertę. Z koperty wyrywał z komiczną wściekłością bilety tysiącfrankowe: jeden, drugi, trzeci przy czwartym zawahał się na chwilę — była to reszta owego funduszu na niespodzianki, w którym mieściły się różne lube marzenia. — Przycisnął ręką na stole cztery tysiące franków i, nie zmieniając tonu, krzyczał do Marchołta:
— Macie tu, co potrzeba. — Płacę za Granowskiego, skoro mnie i nam tu wszystkim wstyd zrobił! Niech się teraz wstydzi! niech zna pana!
Osłupiały Marchołt zabełkotał:
— Ależ nigdy nie miałem zamiaru... nie mam prawa panu zabierać tyle...
— Ha! rzecz publiczna, panie prezesie. Już ani moja, ani wasza — na szkołę!
— Nie mam słów na podziękę...
Konopacki, rozpłomieniony, nie odpowiadał, szedł za swoją myślą:
— A jemu, temu panu, odeślę jego sto franków.
O mojej zaś ofierze ogłoście właśnie — niech się nauczy!
Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/87
Ta strona została przepisana.
— 81 —