Ja mam dziesięć, dwadzieścia razy mniej od niego... Co tam zresztą! bierz pan, —
I pasknął nerwowym śmiechem, rzucając się w podróż po pokoju. Śmiał się dziwnie, jakby szlochał.
Marchołt nie śmiał się, owszem spoważniał, prawdziwe łzy zakręciły mu się w oczach. Wyjął z kieszeni kwitaryusz i drżącą ręką wypisywał pokwitowanie na imię Teodora hrabiego Odwagi-Konopackiego.
∗ ∗
∗ |
Wyszedł pan Teodor na ulicę piechotą — do Berty stracił jakoś kuraż — szedł machinalnie przez swój Paryż ulubiony. Pośród znajomych murów spotykał jakichś ludzi nowych. Wesołe, nerwowe plemię, które mu było dotychczas dekoracyą zabawy, uderzyło go dzisiaj objawami swego wewnętrznego życia. Okrzykiwano gazety wieczorne — tysiące ludzi chwytały je, nie przerywając swej wędrówki, lub stojąc, dyskutowały o ważnych sprawach dziennych. Ogromne, ładowne wozy rozwoziły towary i prowianty na pochłonięcie, materyały na większy jeszcze rozrost olbrzymiemu grodowi. Ruch uliczny nie był pustym tańcem muszek o wieczornej zorzy, lecz rojem pszczół roboczych, choć brzęczących szczęśliwie. Nikt się nie wałęsał po ulicy, każdy gdzieś dążył celowo. Oczy, nawet dzieci, świeciły przemyślnie i zdobywczo.
Doleciała do uszu Konopackiego mowa polska:
— Więc co będziemy robili, Władziu?
— A nie wiem, moja droga.
— Ty nigdy nic nie wiesz...