Drzwi pałacu księcia Koreckiego nie zamykały się od rana. Mnóstwo przychodniów cichych, układnych, z wysoko podniesionemi brwiami, dopytywało się nieustannie o zdrowie księcia. Jedni poprzestawali na rozmowie z celebrującym kamerdynerem, oddając mu bilety wizytowe; inni, wyższej rangi przyjacielskiej, przenikali aż do wstępnego saloniku, gdzie zawsze ktoś z książęcej rodziny wpogotowiu do udzielania powiadomień.
Przyszedł właśnie pan Włosek, jeden z najgorliwszych zbieraczy ważnych nowin krajowych, znawca wszelkich stosunków, powaga w sztuce oddawania każdemu, co się należy, miejscowy encyklopedysta. Wpuszczony do wstępnego saloniku, przystąpił do hrabiny Odrowążyny, siostry i spadkobierczyni chorego księcia, ucałował jej rękę z fachową przyjemnością i uprzedził jej zdanie, rodzące się dopiero z westchnienia:
— Już wiemy od doktora: gorączka spadła — książę przyjął bulion ze smakiem.
— Ale sił brak, kochany panie. Siły podtrzymujemy sztucznie; lada dzień można się spodziewać katastrofy.