Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/96

Ta strona została przepisana.
—   90   —

Książę Korecki leżał przy oknie otwartem na zieleń świeżą i cichą, gdyż dzień był letni, pałac, choć w mieście, posiadał ogród, a ze strony przeciwnej bruk uliczny był grubo usłany słomą, dla przytłumienia hałasu.
Chory patrzył uparcie wielkiemi, blademi oczyma przez okno. Soczysty ubiór drzew puszył się wspaniale, parując słodkim zapachem, poruszał się drganiami od migracyi maleńkich mieszkańców zieleni, zdrowych i szczęśliwych. Ponik fontanny w pobliżu liczył czas kroplami, liczył i przepadał, i odnawiał się ciągle, jął owa »woda zbawienia«, która szemrze nieustannie na cmentarzach mahometańskich, przypominając życie umarłym.
Książę Adam nie wiedział naprawdę, podczas swej półwiekowej wędrówki na ziemi, na czem zasadza się cena życia, bo nic w niem samodzielnie nie zdobył. Wielki majątek dostał po ojcu, po nim też odziedziczył pozycyę, obowiązki, przyzwyczajenia, rysy twarzy i duszy — cały gotowy aparat do używania. Własnych pragnień miał tak mało, że nawet nie zdobył się na małżeństwo, n a legalne przedłużenie swej rasy. Lubił kobiety, póki go bawiły, tak samo, jak lubił kraj rodzinny — w maju, literaturę i historyę — przykrojoną do smaku człowieka, podróżującego pierwszą klasą, sztukę, stosowaną do zbytku i pokazu, dobre wychowanie — polegające n a ograniczeniu wszystkich wybujałości życia — katechizm dobrego milionera... Wszystko to lubił, kochał zaś naprawdę tylko siebie samego, ale i to nie bardzo, bo objekt nie był porywający. Nie czuł się wogóle nigdy