Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/97

Ta strona została przepisana.
—   91   —

wyraźnie szczęśliwym, bo pozbawiony był głównego pierwiastku szczęścia: rozkoszy pragnienia.
Teraz mu się zdawało, że czegoś zapragnął, pomimo, ze śmierć zagląda mu w oczy...
Dolegała mu nietyle choroba — lekka, niby wyrozumiała na wysokie stanowisko chorego, konsumpcya — ile trapiły go rachunki: złota i sumienia. Chciał odejść żałowany, pozostawić po sobie jakąś pamiątkę trwalszą, niż panegiryczny nekrolog Włoska i wdzięczność (?) prawnych spadkobierców. Sporządził już testament na ich korzyść, ze stosownymi zapisami na zakłady dobroczynne, z podarunkami dla kilku dalszych krewnych i dla służby. To wszystko było normalną funkcyą odchodzącego dobrego milionera. Ale, pod wpływem może śmiertelnej gorączki, zapragnął uczynić coś większego, coś wyraźnie dobrego.
Późno było — już może tylko kilka dni?...
Chory pracował pamięcią i wyobraźnią — i nie mógł wymyśleć innego rodzaju czynu, jak ofiarę pieniężną. Wykonać jakąś pożyteczną robotę, powołać do życia coś wiekopomnego — było już niepodobieństwem. — Dać jeszcze coś komuś — ale tak, aby sprawić szczęście i pożytek ludzki.
Przypomniał sobie wreszcie taki szereg wypadków.
W ogromnem kole przyjaciół miał niegdyś jednego, jaskrawo odbijającego od reszty. Był to Jan Bujnicki, z pochodzenia szlachcic, z powołania artysta, w wyniku wiecznie goły cygan. Bujnicki był wyspecyalizowany jako architekt i rzeźbiarz, wykonał nawet parę dzieł słusznie sławnych, tworzył jednak tak mało, że nie wystarczał na