Strona:Józef Weyssenhoff - Pod piorunami.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.
—   6   —

mocniejszy z siebie zapach wydaje. Ciągłe upały, ciągłe burze. I teraz nadchodzi.
— Ej, gadacie... — skrzywił się znowu ksiądz — dzień był pogodny, kiedy powracałem, a teraz i wietrzyk się obudził.
— Niechno jegomość wyjrzy, jaka tam chmura leci od zachodu.
Proboszcz zbliżył się śpiesznie do okna i spojrzał. Rozległa ciemność gęstniała ku zachodowi, kłębiła się stamtąd dymna, ścigająca ostatnie gwiazdy na niebie. I złowrogi śmiech błyskawicy rozproszył wszelką wątpliwość.
Ksiądz cofnął się nerwowo i przeżegnał się.
— Zamykać okna, zamykać! — zawołał głosem złamanym, nieprzystojnym silnemu, trzydziestokilkoletniemu mężczyźnie.
— Zrobi się, zrobi; jeszcze daleko... — odrzekła Marcinowa bez najmniejszego wzruszenia.
I, zamknąwszy dwa okna w salonie, wyszła, aby dojrzeć innych otworów domu.
Ksiądz, chodząc niespokojnie, zezował ku oknom, — a nuż przejdzie bokiem — ale ciche strachy błyskawic ściskały go za serce coraz częściej, a grzmot począł iść zdaleka ciągły, jak dudnienie setnych wozów po brukach, przerywane niepokojącym łomotem.
Szła burza piorunowa. Z odnawianych co chwila błyskawic czynił się dzień siny, i w tej zorzy trwożnej widać było daleko w kraj, bo dom stał na wzgórzu wyższem jeszcze, niż kościelne, nad urwiskiem wąwozu. Wąwóz rozszerzał się w ulicę wiejską, osypaną po obu stokach ciemnemi cha-