tami, niby stadem skulonych zwierząt, które, spełzając z gór do dna wąwozu, przywarowały na różnych wysokościach. Okolica była górzysta, pograniczna z Galicją[1].
Plebanja gotowała się, jak do odparcia oblężenia. Marcinowa powróciła, niosąc już przy kluczach główne narzędzie obrony, dzwoneczek loretański[2] — i czysty jego głosik, zażegnujący burzę, mieszał się do fałszywego pobrzęku żelastwa. Gospodyni, krzątając się tak, zdawała się zajętą czemś ważnem, mądrem i niechybnem, czemś także wyraźnie wesołem.
Poskoczyła ku oknu:
— Niechno jegomość patrzy, jak te chałupy ślepkami do nas świerkają, kiedy się błyśnie! A lipy przy kościele to niby śrybne! Już to nasza wieś najcudniej wygląda w nocy podczas burzy — jak luminacja![3]
Ksiądz proboszcz był wręcz przeciwnego zdania:
— Nie gadałaby głupstw Marcinowa! Burza jest zawsze gniewem Bożym. — — A drzwi główne zamknięte? i od podwórza? niema przeciągu w sieni?
— Zamknięte wszystko, proszę jegomości, nawet brama od obejścia. Żeby i do chorego prosili, niktby do nas przystępu nie znalazł, jeszcze w tym łoskocie. — — O, znowu...