Ksiądz wzdrygał się przy każdym błysku i grzmocie, a nie chcąc ciągle się żegnać, kreślił ręką, zatkniętą za sutannę, małe krzyżyki na wysokości serca. Marcinowa patrzyła na niego dobrotliwie, z odcieniem ironji[1]. Ksiądz Wikliński poszukał jakiegoś antidotum[2] na swój fizyczny wstręt do burzy, którego się wstydził, lecz nie mógł opanować.
Spróbował gniewać się:
— Bo też zbudowali tę plebanję jakby na pastwę ognia niebieskiego! Żeby choć dach blaszany, żeby piorunochron! Ale to gont[3] — i najwyższa góra!
— Ej, księże proboszczu dobrodzieju, Pan Bóg strzeże już lat kilka, nie spuści i dzisiaj kary na nas — bo i za co?
Zęby szczerzyła Marcinowa, wziąwszy się pod boki, jakby chciała wypomnieć księdzu niedowiarstwo, czy zbytek cnoty.
— No, no, nie wtrącać się do wyroków Bożych...
Tymczasem deszcz, głaszczący dotąd pluskiem ostrzegawczym zakropione szyby, zaczął się wzmagać i siec, napełniał coraz głośniej przerwy między porykami gromu i przesłaniał błyskawiczne zjawy szkłem płynnem, mętno-sinem, zapłakanem rozpacznie. Aż sam, jak grzmot, deszcz lunął na dachy i na odpryskującą igłami kałuż ziemię. Piorunowe łono chmur przypełzło do zenitu[4], biło jed-