nocześnie hukiem i błyskiem, wisiało nad samym domem.
— Niech Marcinowa... niech Marcinowa idzie do siebie — ja się... pomodlę.
Ksiądz ukląkł przed łóżkiem w sypialnym pokoju i zaczął głośno odmawiać modlitwę, której prawie nie łowił uchem poprzez huk burzy, nie rozumiał. Widział przed sobą na ścianie kobierczyk[1] z tygrysem, na nim krucyfiks — i myśli ścigały mu się sprzeczne po głowie:
— Bóg mą ucieczką i mocą. — — Gdyby mnie śmierć zaskoczyła tutaj, tak wcześnie! leżałbym pod tym tygrysem. — — Albo ogień, spalenie — — palenie ciał! — — Boże, bądź miłościw! — — Ale dlaczego ja się tak strasznie boję?...
Trzask nagły, zdawało się dotykalny, rzucił go półpostacią na łóżko. Krzyknął: Boże! — i czekał przez chwilę, aż mu przyszła świadomość, że nic go nie boli, że tygrys wisi na ścianie i pokój w żadnem miejscu nie poniósł szwanku.
Drugie uderzenie piorunu! — — Kiedyż to ustanie?! Gdzieby uciec, aby nie widzieć, nie słyszeć? — — Biedny ksiądz chwycił poduszkę, nakrył nią głowę, wcisnął w nią uszy, radby był wleźć cały pod ten wstydliwy, babski piorunochron.
Długo tak klęczał skulony i nakryty, miarkując, czy burza się oddala... — — Oddalała się istotnie, nie było już tych uderzeń obuchem w głowę, których poczuł parę nawet przez puchy, niby pękanie olbrzymich purchawek. Wychylił głowę.
- ↑ Tu: dywanik.