Grzmot gospodarował jeszcze hucznie po niebie, ale już dalej — ulewa tylko nie sfolgowała[1].
Ale od kilku chwil słychać było hałas inny, ludzki i bliski — łomotanie do drzwi wchodowych.
Ksiądz zerwał się na nogi.
— Naturalnie! dom się pali, a ja tu, jak głupi... No, dom parterowy.
Podążył do sieni i zastał tam Marcinową parlamentującą z kimś przez drzwi zamknięte.
— Co się dzieje?
— A to jakieś desperaty[2], proszę jegomości, na taką pogodę...
— Nie pali się?
— Co się ma palić? Ludzie jakieś podróżne...
Ksiądz Wikliński sam przemówił przez drzwi, groźnie:
— Czego tu chcecie?
Głosy z za drzwi, męski i kobiecy, zmieszane:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — krześcijany-katoliki, dopraszamy się łaski — niech nas piorun spali, jeżeli idziemy ze złą myślą.
Ksiądz porozumiał się jeszcze oczyma z Marcinową. Niema rady — otworzyć trzeba.
I otworzył.
Nie weszli zaraz, kłaniali się jeszcze za progiem, pod ulewą, młody chłop i dziewczyna uśmiechnięta, oboje tak przemokli, że woda ociekała z nich, jak z posągów, stojących wśród fontanny[3].