i w stule wzywał ręką nowożeńców, aby przeszli do przystrojonego na obrządek pokoju.
Hryć i Paraska ucieszyli się, że choć tyle zachodu i ozdoby było przy ich biednym ślubie, otoczonym grozą zakazów i żywiołów.
Przez parę tygodni po tej nocnej przygodzie ksiądz Wikliński żył w nieustannej trwodze oczekiwania. Była to dziwna trwoga fizyczna, połączona z zadowoleniem sumienia, które aprobowało[1] spełniony niebezpieczny obowiązek — niepokój i spokój zarazem, stan duszy wyjątkowy, wojenny.
Młody proboszcz, choć nie zaniedbujący obowiązków duchownych, miał dużo przyzwyczajeń świeckich. Znajomi cenili go także jako człowieka i towarzysza, skąd okazje[2] wizyt i zebrań, to na obiadek, to na partję winta[3]. Ksiądz lubił też konie, ogrodnictwo, pasiekę, lubił nawet polowanie w towarzystwie, i to «cum clangore»[4]. Zagospodarował się także kapitalnie w swej plebanji i ogrodzie, dbał o nie bardzo, chociaż położone były za blisko do nieba ze względu na burze i pioruny. W domu i w okolicy czuł się swojsko, kochał swą parafję nietylko jako ideę misji apostolskiej, lecz jako małą ojczyznę, pełną miłych ludzi, szacownych wygód i przyjemnych widoków.
Związek swój z całym tym światkiem naraził owej nocy na niebezpieczeństwo. Gdyby się wy-