kryło, mógł być usunięty stąd przynajmniej do innej parafji, albo i dużo dalej.
W przewidywaniu takiej możliwości modyfikował[1] niektóre swe projekty[2]. Poco mu dobierać parę do kasztanki, poco i nowa bryczka, skoro to wszystko mogło ulec konfiskacie[3] lub przymusowej sprzedaży? Młodzi Lewczukowie nie zadenuncjują[4] go z pewnością, Marcinowa poskromi także, przez przywiązanie do księdza, swą gadatliwość; innych świadków, ani dokumentów niema... ale licho nie śpi.
Jakoż w kilka dni po owej burzy nocnej powrócili do plebanji żandarmi.
Ksiądz Wikliński czuł do żandarmów ten sam fizyczny wstręt, co do burzy, nawet gdy nie poczuwał się do żadnego wykroczenia przeciw istniejącym przepisom; tym razem jednak przyjął żandarmów odważniej, chociaż miał powody obawiania się ich poszukiwań.
Gdy minęli, jak tamta burza, gdy upłynęło znowu parę dni spokojnych, ksiądz Wikliński utwierdził sobie w pamięci spostrzeżenie, że burza trafia rzadko piorunem, a żandarmi niezawsze wszystko wiedzą. Inny zaś, buntowniczy człowiek, który się budził w księdzu, mówił górniej:
— Raz kozie śmierć, raz i proboszczowi męczeństwo.
Potrzebował zaś ksiądz Wikliński punktu