No, obejrzyj ksiądz karty. Masz tam koronkę[1] przynajmniej i parę asów?
Ksiądz miał rzeczywiście w ręku koronkę do szóstki, ale rozegrał nieuważnie i stracił ze dwie lewy, narażając na uszczerbek i damę, swą partnerkę.
Zagrzmiało znowu, deszcz zaczął się już ogłaszać po bliskich drzewach, wiatr zakołysał promieniami świec. Niecierpliwa burza nadciągała.
Ksiądz Wikliński powstał od stołu, zafrasowany, lecz stanowczy.
— Najmocniej szanownych państwa przepraszam... przypomniałem sobie... mam w domu pilną robotę i mszę wczesną... Już po jedenastej...
— Ale cóż znowu! robra[2] trzeba skończyć! Ileż to razy... A przytem deszcz już leje. Choćby deszcz przeczekać.
— Podczas burzy wolę być u siebie...
— I nam tu grozi burza! obecność księdza proboszcza pokrzepiłaby nas — odezwała się żartobliwie pani Drozdowska.
— Darują państwo, muszę koniecznie do domu — wypraszał się proboszcz, godząc się już i na reputację[3] tchórza.
Gospodarz spojrzał w uparte oczy księdza, i naraz ochłódł w swych gościnnych namowach.
— Kiedy nie można inaczej — pocałował serdecznie proboszcza — puśćcie go. On wie, co robi.