Ksiądz Wikliński zdążył przed nocą powrócić z miasta do swej wesołej plebanji, pił herbatę i opowiadał Marcinowej o wyprawie:
— Kasztankę przyprowadziłem napowrót, bo na całym jarmarku nie było takiej rysistej[1] szkapy. Dobrać do pary ani podobieństwa — sprzedać szkoda. Zato bryczkę zamieniłem kapitalnie[2].
— Jedno z drugiem tyle, że ksiądz proboszcz dopłacił?
— A jakżebyście chcieli, Marcinowo, żeby mi kto za rozkołataną bryczkę dał nową i jeszcze co dodał?
— Nie mówię — tylko, że stara była pakowniejsza i na wiosnę trzydzieści rubli[3] za naprawę kosztowała. Kasztanka także, na owsie trzymana przez cały rok, oprócz dwóch cugowych[4], to ile kosztuje? jak jegomość myśli?
— Dalibyście pokój, Marcinowo. Proboszcz musi dbać o zewnętrzną okazałość, jako urzędnik Boży. — — A te sucharki już czuć szafą — zobaczcie...