Strona:Józef Weyssenhoff - Pod piorunami.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.
—   5   —

— A w plebanji, kiedy ksiądz proboszcz bawił na jarmarku, mieliśmy gości. Żandarmy przyjechały.
— Znowu?! — skrzywił się ksiądz, jakby muchę połknął z herbatą. — Czegóż chcieli?
— A bo ja wiem!... powiadali, że w tych dniach powrócą.
Spostrzegłszy jednak, że nowina podziałała na proboszcza przygnębiająco, aż odłożył smacznie napoczęty skrzydlik[1] wędliny, Marcinowa zapomniała odrazu o swej zemście osobistej i jęła uspokajać:
— Proszę jegomości, ludzie, jak inni na służbie. Kręcą się tylko, żeby pokazać, że coś robią. Dałam im herbaty — to dziękowali, jak zwyczajni podróżni.
— Pytali o co, czy jak?
— Mówili tylko, że do mętryk[2] kościelnych mają interes.
— Metryki mam w zupełnym porządku; żądanych tam nielegalności...[3] — pomyślał ksiądz przez chwilę, rozpogodził twarz i dojadł skrzydlika wędliny.
Marcinowa patrzyła już z niepodzielną lubością na swego różowo ukarmionego proboszcza, ale, myśląc o zaperfumowanych sucharkach, tłumaczyła się:

— W tym roku, proszę jegomości, każda rzecz

  1. Płatek;
  2. mętryk — gwarowe zam. metryk. Metryki = księgi, w których notuje się urodziny, śluby i zgony;
  3. nielegalność = nieprawne postępowanie.