Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/103

Ta strona została przepisana.

nego gościa — odrzekł Sas żartobliwie. — Zdrowie pańskie, panie Edwardzie!
— Wychylił kielich duszkiem i mlasnął:
— Lubię to wino.
— Ja także — odpowiedział Kotowicz, podniecony przez uprzejmość sąsiada — dla mnie istnieją dwa tylko wina: szampan i czerwone Bordeaux, tak zwane “l’ami de l’homme”.
— A nie! — zaprotestował wesoło Sas — to Burgund nazywa się “l’ami de l’homme”...
— Dlaczego Burgund koniecznie?
— Bo dodaje męskiego animuszu do... figielków... rozumiesz pan?
I przebierał figlarnie palcami lewej ręki, jedynej żywej.
— Tak, tak, słyszałem.. Mnie zaś dzisiaj smakuje wyjątkowo szampan, bo go nie piłem już od dwóch miesięcy, od czasu jak jestem w Turowiczach.
— Pracuje się trochę? — zapytał Sas przyjaźnie. Muszę urządzić interesy.
— Zupełnie jak ja. Siedzę na wsi przez lato, jesień i część zimy. Dłubie się w roli, wyhoduje trochę koni — mam niezłą stadninkę — pociągnie się za warkocz trochę sosenek do Ptyczy i pod wiosnę jest woreczek złota za granicę. Co rok wyjeżdżam...
— Co rok? — powtórzył machinalnie Kotowicz.
— Sądzisz pan, że to niemoralnie? Cóż? sam jestem, “dzieciuk”[1] jeszcze, jak u nas powiadają. A lubię życie!

Zwykle, rwanie się do życia ludzi chorych, pobudza zdrowych do śmiechu. Ale Sas był wcale nie

  1. Nieżonaty, kawaler.