Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/104

Ta strona została przepisana.

śmieszny, owszem — sympatycznie rozrzewniający: zapał jego do uciech musiał być przemożny, skoro przetarwał młodość i zwyciężył kalectwo. A przytem miał rzadki rodzaj humoru, lekko podrwiwający z siebie, pobłażliwy zaś dla całego zewnętrznego świata. Wszystko było mu dobre: i Paryż, i Mińsk; zasadniczo kochał każdego napotkanego człowieka, z predylekcyą jednak dla kobiet.
— Mam tu kilka paryżanek — dobył z kieszeni fotografie i pokazał Kotowiczowi. — Pikantne, co?..
Edward przeglądał z uśmiechem:
— Czy to wszystko pańskie... ofiary:
— At, ofiary! Ja jestem ich ofiarą... ale nie skarżę się. Miłe bestyjki. Któraż się panu najlepiej podoba?..
— Chyba ta wysmukła brunetka... ma bardzo piękną linię pleców.
— To niech-że ją pan przy sobie zatrzyma, proszę...
— A na cóż mi ona, drogi panie?
— Tak... myślałem, że dobrze mieć przy sobie piękną kobietę... choć w kieszeni — dodał ze swym pogodnie drwiącym uśmiechem.
— Nie chcę pana jej pozbawiać, panie Justynie.
Zaczęli drugą butelkę, którą teraz Edward poczuł się w obowiązku postawić. Ale przyszło mu nagle do głowy pomiarkowanie:
— Źle robimy, panie Justynie. Mnie wino szkodzi, pewnie i panu?
— Szkodzi — odrzekł Sas butnie — życie nadgryza codzień człowieka, aż go zje i przetrawi. Ale po co się umartwiać, aby trwać dłużej w umar-