Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/110

Ta strona została przepisana.

trzeba było je przysiąść, ogarnąć jak najszczelniej około postaci. Tymczasem wielkie krople deszczu już je centkowały rozlanemi gwiazdami, jak skóry dzikich kotów. I do oczu panien doleciały bryzgi mocne, ale ciepłe, do ust — świeże i słodkie.
Doświadczenie uczyło jednak, że będzie gorzej, gdy się rozhula ulewa.
— Tu, tu pod dąb! — zawołała Renia i skierowala konia pod wielki dąb, który stojąc przy drodze, miał czas i swobodę rozwinąć swą koronę w bogaty baldach.
Stanęli we troje konno pod osłoną. Teraz uciął deszcz nawalny, z samego jądra chmury. Miliony szeptów, pojedyńczych zderzeń liścia z kroplą, zrazu dosłyszalne, zlały się wkrótce w jeden głos ogromny, oburzony, napełniający atmosferę.
— Stoimy pod najwyższym dębem — rzekła Marcelka — piorun może w nas trzasnąć.
— Tyle drzew w lesie ma Pan Bóg do wyboru, pocóżby w nas? — odpowiedziała Renia.
I pioruny omijały łaskawie dąb ochrończy, warczały w oddali. Ale ulewa, której pierwszy impet chwyciły na siebie wyższe warstwy liści i zatrzymały, lała się teraz ciurkiem przez liście na gromadkę jeźdźców. Niewiadomo było, czy lepiej stać pod debem, czy jechać.
— Jedźmy! — zawołała Renia — już deszcz ustaje.
Poczekano jeszcze minutę. Rozjaśniło się na niebie, deszcz przestał siekać, bo wiatr się uspokoił, ale chlapało jeszcze porządnie. Wyruszyły amazonki, pobudzone przez oświadczenie Jeusieja, że stąd tylko dwie wiorsty drogi do brzegu lasu, a tam zaraz i dwór w Turowiczach. Porzucono uplanowane przebiegi: zabłąkanie i “siurpryzę”. Po kwadransie