Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/114

Ta strona została przepisana.

Chodziła po pokoju oszołomiona czynem dokonanym — Oddam... odeślę przez kogoś... ale muszę jej się przypatrzeć. uspokajała wzburzone sumienie obietnicami naprawy grzechu.
Marcelka była już odświeżona, przynajmniej co do fryzury. Rozbierać się i suszyć w tym pokoju, z którego wszystkich kątów wyzierały męskie przyrządy, byłoby już skrajną nieprzyzwoitością. Obie Oleszanki wyszły do salonu.
Tu znalazł się Moroz i zaprosił do stołowego pokoju. Podczas gdy panny piły z przyjemnością herbatę po utrudzeniu i emocyach, Moroz dotrzymywał kompanii, stojąc.
— Przyjadą wielmożne panienki drugi raz, tak już dom będzie gotowy i różnych w nim przyjemności naleźć będzie można...
— Dom się odnawia? — zapytała Renia.
Wiele nowego będzie. Ot, wannę w domu zbudujem, a przy rzece frantowską altanę, a z niej będzie można wsiadać do malowanej łódki. Nową mebel, “czuwać”, pan każe robić.
Moroz wyliczał z dumą te przewroty, których celu, pomimo, że był chytry, nie mógł zgadnąć, bo nie słyszał nic o pani Teo, ani o projekcie jej przyjazdu. Notował tylko z radością wszystkie poszlaki zainteresowania Kotowicza do rodzinnego gniazda. Panny Oleszanki tak samo zrozumiały znaczenie nowych urządzeń domowych.
— A mówił pan Kotowicz, kiedy był u nas, że przyjechał tu tylko dla interesów i zaraz wyjeżdża — wtrąciła Marcelka.
— Wyjechać to on może, jak i “ciapier” wyjechał. Ale powracać zawsze będzie — podawał stary lis swe przypuszczenia za pewniki.