Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/122

Ta strona została przepisana.

— Sam rdzeń prawdy — potwierdził Kotowicz.
— Tedy ja zamyśliłem sobie połączyć mój interes z twoim, panie Edwardzie. Mam pewną sumę w papierach pięcioprocentowych. Weź pan odemnie 10,000 rubli, będziesz mi płacił procent półrocznie zgóry, a mnie tam przypada z dołu — i ja skorzystam.
Kotowicz, wzruszony, zajrzał w poczciwe, romantyczne oczy sąsiada, który ofiarował tę ważną, ratunkową pożyczkę tak lekko, jak dwa dni temu fotografię ładnej Francuzki.
— Ale na jakąż ewikcyę, panie Justynie? Sam mówisz, że weksel mój niewiele wart...
Sas ułatwiał, jak mógł, Kotowiczowi, gładkie przyjęcie oferty.
— Pomyślałem. Sprzedasz mi odpowiednią ilość drzewa. Ja jego nie potrzebuję, tak i stać sobie będzie na pniu, a kiedy pieniądze zwrócisz, podrzemy kontrakt.
— Niema jeszcze pozwolenia z banku na sprzedaż lasu...
— Będzie wraz, będzie. Uważałeś, jak mówił dzisiaj dyrektor tutejszego oddziału? Wszak on nie dureń i wie, że las Turowicki dziesięć razy więcej wart, niż pożyczka bankowa! Bogaty jesteś, panie Edwardzie, tylko uwikłałeś się... A ja to lubię: niech młody lezie w gąszcz, gdzie nimfeczki się gonią! Potem szuka odwikłać się i napowrót w gąszcz — tylko już z nabytem doświadczeniem...
Kotowicz nie certował się dłużej; przyjął pożyczkę z serdeczną wdzięcznością, bez tej przymieszki upokorzenia, którą zbyt troskliwi przyjaciele zwykli dodawać w formie zastrzeżeń moralnych i wymuszonych obietnic poprawy życia. Gdy ściskał dłoń Sasa, ten jeszcze się obruszał: