Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/127

Ta strona została przepisana.

— Żem nie młodszy i nie zdrów. Co tu gadać! To jedyna żona, jaką spotkałem w długiej mojej karyerze kawalerskiej, niestety, zapóźno!
Kotowicza zastanowił jednak ten zapał Sasa.
— Bardzo ładna, powtarzam. Ale cóż w niej znowu tak osobliwego, jako zalety na żonę dla człowieka wymagającego?
— Co? zapalał się Sas — to najprzód piękność szczęśliwie urodzona, bez skazy; potem — to pewność szczęścia, to zaufanie, pomoc, pogoda w życiu... Et, śmiejesz się? Nie dla mnie, uspokój się. Życzę tylko Reni jakiegoś wyjątkowo porządnego męża. A co do zapoznania Reni z ową panią, to — daruj szczerość — jabym tego nie zrobił przez wzgląd na naszą Oleszankę...
— Cóż znowu? — zaprotestował Kotowicz nieco urażony — pani Teo jest doskonale wychowana.
— Może nawet kunsztowniej, niż Renia — cofał się Sas — ale wiesz? ja, stary zbereźnik, a nie lubię takich zestawień. Sam ten niepokój, o którym mówiłeś, że wieje od pani Teofili, jest zaraźliwy. Niech go nasza Renia nie poczuje.
— Widzę, że ją otaczasz wyjątkową opieką — rzekł Edward z przekąsem — musi być dyablo krucha ta niewinność, jeżeli się boi otarcia o kobietę, trochę bardziej... skomplikowaną.
— Gniewasz się, mój drogi?! — zawołał Sas i tak rozpaczliwy przybrał wyraz twarzy, że Kotowicz wyciągnął prędko dłoń do niego.
— Nie, mój drogi. I powiem ci więcej: masz słuszność!
— Jakto?.. to jest niby co?
— W tem, co mówisz ubocznie o Teo; to straszna kobieta! Lepiej, aby nie przyjeżdżała tutaj i — lepiej — nawet dla mnie...