Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/137

Ta strona została przepisana.

— Nic innego, tylko wielki wierozub podchodzi...
Rybak dech wstrzymał i utkwił rozszerzone oczy na wstęgę Ptyczy, fioletową pod krzywem światłem księżyca. Wodne porosty wzdłuż obu brzegów układały się w kształty cicho pełznące, a dziwny jęk zdawał się je ożywiać.
Halimon znowu zapytał kuma:
— A jonże... wierozub... środkiem rzeki chodzi, czy bliżej brzegów, jak wijun.
— Bywa środkiem, bywa i na brzeg polezie. — Zawsze ty, Halimon, odsuń się malenieczko od rzeki i zakurz lulkę.
Sam zaś Szlaha nie poruszył się z miejsca, ani żadnych przedsiębrał ostrożności przeciw możliwemu napadowi potwora. To dodało Halimonowi otuchy. Spstrzegłszy wkrótce, że towarzysz zasnął, Halimon odpełznął jednak o sążeń od rzeki zapalił fajkę.
— Jonże i Boha nie wielmi boićsia — murczał, spoglądając na Szlahę, — a i smołą cały cuchnie; takiego żywego i czort nie chwyci.
Po kwandransie usłyszał znowu ten sam jęk przeciągły, ale już w dole rzeki. Zatem wierozub — jeżeli on to był? — przepłynął cicho pod legowiskiem ludzkiem i ominął sieci. — I lepiej! — myślał rybak — rozerwałby jeszcze trehubicę i inną rybę, jaka w niej jest, wypuściłby. — A zdaje się, że ryby nabrało się: pławki tańczą w księżycu, woda kotłuje się koło nich...
Halimon nie spał jednak, zdenerwowany, czujny na możliwe i niemożliwe wypadki. Księżyc stanął w szpalerze drzew wyciętym przez rzekę i wysrebrzał z niej fantastyczne plamy jasne i ciemne, jakby po grzbietach wielkiej procesyi ryb, płynącej