Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/15

Ta strona została przepisana.

szumne, radujące oczy doskonałością swych rozgalęzień. A przez pnie ich rzadko rozstawione, za polem, połyskiwała płynna wstęga Ptyczy, nabrzmia lej wiosną, bujnej kochanicy kraju. Sięgał aż do dworu bachiczny zapach jej fal rozhulanych; ona jedyna żyła tu dzisiaj w powietrzu nieruchomem, w krainie próżnej ludzi, wśród milczenia zwierząt zaczajonych, lub zaspanych po jej brzegach lesistych.
Towarzysze milczeli także, postępując wolno ku rzece. Powaga przyrody oniemiła zgryźliwą krytykę Edwarda i żarty Kamila. Ale obaj nie dosyć byli prości i zdrowi, aby się czuć tu silnie, jak te dęby, nadziejnie, jak ta ruń, ochoczo do dzikiej gonitwy, jak ta rwąca rzeka.
Gdy do niej doszli i napili się odurzającej woni leśnej wody, Kamil przypomniał sobie, że wypadałoby coś stosownego powiedzieć.
— Ca a du cachet, cependant — rzekł magistralnie.
Edward nic nie odpowiedział. Wietrzyk się tylko obruszył na takie gadanie, zaszeleścił w galęziach, chudo jeszcze i gdzieniegdzie tylko omglonych zielenią, a razem przyniósł zdaleka gruby głos gderliwy, nawalny.
— Czy jest tu gdzie wodospad? — spytał Kamil.
— Zdaje się, że to młyn o parę wiorst stąd; już nie pamiętam.
Niebo miedziane za żywopłotem lasów zwiastowało blizki zachód. Chłód się zaostrzył, zatęskniła się kraina. Gdziekolwiek spojrzeć — za rzeką i za osadą dworską — taką maleńką — od krańca do krańca windnokręgu świat był zamknięty murem lasów. Kamil rozglądał się wokoło i nic już stosownego nie mówił, tylko rozmyślał, jak tu dłu-