Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/154

Ta strona została przepisana.

i nie przyjeżdżać przez trzy miesiące — zaczęła rozmowę.
— Byłby to grzech naprawdę, gdybym miał choć jeden dzień wolny. Miałem codzień robotę w lesie, na folwarkach, z kupcami; byłem w Mińsku. — —
— A więc pan już trochę przywyka do wiejskich zajęć? Nawet opalił się pan i zdrowiej wygląda.
— Rzeczywiście wieś mi służy. — — I robota na wsi bardzoby mi się podobała, gdyby nie komplikacye...
Urwał, bo nie myślał tu wyliczać swych kłopotów, a Renia nie śmiała nalegać. Ze wszystkich też stron na nich patrzono. Edward uciekł się do ogólnej konserwacyi pod byle jakim pozorem.
— Gospodarzu miły! czy masz tutaj nadzwyczajne cieplarnie, że dochodzisz do tak pięknych brzoskwiń?
— Taki u nas klimat nad jeziorem Kniaziem — odpowiedział Sas żartobliwie — spróbuj jednak — nie są z mydła.
— Ależ one nie tutejsze! — zawołał jeden z sąsiadów, weredyk.
— A mogłyby być — rozpoczął Kurebiesz. — Zamało przykładamy starań do kultury owoców, tego najszlachetniejszego alimentu człowieka...
— Nie tak znowu mało — wtrącił Antoni Olesza — tylko hodujemy owoce naszemu klimatowi właściwe.
— Brzoskwinie udają się w naszym klimacie, tylko je zaniedbaliśmy — protestował ktoś znowu.
I popłynęła ogólna rozmowa o ogrodnictwie, wzmogła się jeszcze, gdy przeszła na gospodarstwo rolne, temat naturalnie roznamiętnujący ziemian. Więc Edward mógł swobodnie mówić z Renią: