Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— Jednej okazyi mi żal... to przyjazdu pani konno do Turowicz. Jak na złość byłem wtedy w Mińsku.
— Zajechałyśmy we dwie z siostrą... z powodu uelwy.
— Wiem. I jeszcze był stary masztalerz... Jeusiej — czy tak? — Opowiadano mi ze szczegółami; wiem wszystko. — —
Teraz dopiero Renia zaczerwieniła się wyrażnie. Chciała zapytać: jak to “wszystko”? — ale oniemił ją niepokój sumienia. Co postrzegłszy, Edward utwierdził się w swem przypuszczeniu co do fotografii. Nie chciał jednak tymczasem konfundować ślicznej sąsiadki i gładko rozwinął rozmowę:
— Naturalnie, że oglądanie takiej chałupy opuszczonej, nieporządnej, jak moja, nie może obfitować w miłe wrażenia. Jabym jednak bardzo chciał być tego dnia w domu.
— Doprawdy? to nie blaga?
— Dlaczegożby? — ja nigdy nie blaguję — zadziwił się Kotowicz.
— Ach, przepraszam! To nie moje zdanie o panu. Coś mi się przypomniało, co o panu słyszałam.
— To widać od kogoś, który mnie wcale nie zna. — —
— No, przepraszam bardzo.
Edward już myślał tylko, jak ślicznie przymilają się te oczy i usta, po raz pierwszy o coś go proszące. Po chwili zapatrzenia odpowiedział:
— Nie gniewa się pan?
— Nie mogę się gniewać, skoro to nie pani...
— Więc wierzę panu. — Mnie się także bardzo podobały Turowicze, i dom i naokoło domu. Jakie