Głosy odezwały się bliżej i wyraźniej, kilka głosów męskich, niespokojnych.
— Płyną do nas na ratunek! — zawołała Renia.
I w pierwszym odruchu tego wrażenia zgarnęła rozrzucone włosy, wyżęła z nich wodę, związała w fantastyczny węzeł. Potem obie dłonie podała Edwardowi, z nietajonym żalem:
— Przygoda skończona. — — Dziękuję drogiemu panu.
— Dziękuję i ja. Nigdy nie zapomnę.
Tyle było ich wyznań. Edward pił przydługo słodką wodę z zaciśniętych rączek Reni.
Wielka łódź wyłaniała się z mętu, wchodziła jak po schodach po ciemnych wałach Kniazia, ciemniejsza od nich, smolna, mocniejsza skupioną wolą człowieka, której nic się nie ustoi. Roztrącała grzbiety fal nozdrzem prującem, poczwórnem skrzelem wioseł dzieliła piany w rozpierzchłe widły. Dwaj przewoźnicy kolebali zgodnie swe robocze grzbiety, przyciągając potężne drągi wioseł; w łodzi przykucnęli jeszcze dwaj rybacy; ster trzymał sam Antoni Oleksza, wypatrujący przed się bystro i groźnie, a przy maszcie bez żagla stał, jak przywiązana deska, Justyn Sas, śmiertelnie blady, obejmując słup jedyną zdrową ręką.
— Musieli się najeść za nas strachu, biedacy! — zawołała Renia i, pociągając za sobą Edwarda na sam brzeg wyspy, zaczęła machać zawzięcie mokrą chustką.