Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/182

Ta strona została przepisana.

cowa, nie miała w sobie zdrady. I nie znajdując odpowiedzi, zażartował:
— Pięknie mi nic złego! Ledwie cię nie utopił w Kniaziu.
— Ach, jak papa może tak mówić?! To ja chciałam płynąć daleko do wyspy, a on mnie dowiózł do niej z całych sił — ledwie nie zemdlał! Wyratował mnie, nie zaś chciał utopić!
— No dobrze. Ale zawsze nieroztropny człowiek; inni przecie zobaczyli, że burza nadchodzi, i uciekli na brzeg. Zresztą wypadek szczęśliwie zakończony — Tylko nie dobrze rozumiem, o czem z sobą rozmawiacie?
— O wszystkiem. On mi mówi o sobie, a ja słucham; potem ja mówię o sobie, ale mało mam do opowiedzenia: mówiłam i o papie, jaki dla nas dobry... Najwięcej rozmawiamy o jego nieszczęściu.
— O jakiem-że? — bo tegom się dotychczas nie dowiedział.
— O jego narzeczonej, która nawet ma przyjechać do Turowicz, i to z mężem, bo jest mężatką — tylko obiecali sobie, że ona sięrozwiedzie
— Ależ to są niestworzone historye! — zawołał Olesza — dziwię się bardzo temu panu Kotowiczowi, że ci takie androny opowiada.
— On mówi prawdę, papo, to pewne. Jest jakoś zależny od tej złej kobiety, albo od danego słowa. Tego ja niezupełnie sama rozumiem, ale tak jest.
— Jak to: złej kobiety i mężatki? No, dowiem ja się o tem.
— Ja wszystko prawie wyśpiewałam papie... z przyzwyczajenia, a teraz się będzie dowiadywał?...