Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/183

Ta strona została przepisana.

— Bądź spokojna, nie zdradzę twego zaufania. Ale przecie i kto inny wiedzieć będzie o tych dziwnych zagmatwaniach. Ciebie nie narażę, bądź pewna.
— I jego nie trzeba... to się może rozerwie — jeżeli Bóg pozwoli.
— Jakiż tedy on niedołęga, że sam się nie wyzwoli, jeżeli te tam... zaręczyny uważa za nieszczęście?
Renia zamilkła na ten silny argument. Słuchając dotąd z upojeniem wszystkiego, co jej mówił Edward, nie pomyślała o uczynieniu mu tego zarzutu. Serce jej mówiło, że jest i tu wytłómaczenie na korzyść Edwarda, ale zdjęła ją wielka żałość, że nie może na razie obronić ukochanego. Zasępiła się, jak ptak na mrozie, przymknęła oczy do płaczu gotowe.
Ojciec złagodził ton przemowy.
— Co pan Kotowicz o sobie zamyśla, to do nas nie należy. Ale przyznasz mi, moje dziecko, że wasze rozmowy o jego dziwacznych zaręczynach są niestosowne, a nawet dla ciebie szkodliwe. Zaprzątasz sobie głowę i serce losami człowieka, który ci z góry powiada, że o tobie nie myśli.
— Owszem, papo; myśli o mnie; nawet mi powiedział, że kiedy o mnie myśli, to mu świat rozwidnia i powraca zdrowie — tak powiedział.
— Ależ nie jesteś pielęgniarką dla obcych ludzi, moje dziecko!
— On nie obcy dla mnie!
I zapłakała na dobre.
Olesza powstał, przygarnął do siebie główkę córki, i pocałował ją w czoło.
— Nie mówię nic złego o panu Edwardzie, jest mi raczej sympatyczny. Tylko myślę przedewszy-