Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/184

Ta strona została przepisana.

stkiem o twoim spokoju — bo szczęście jest w spokoju, Reniuś.
Poszedł do stajni, kazał sobie podać konia, dosiadł go i wyjechał w pole.
A Renia powróciła do gospodarstwa domowego ze zmartwieniem najcięższem, jakiego doznała w życiu, tem dotkliwszem, że następowało po dniach najpiękniejszych. Znośna była jeszcze niechęć ojca do jej przyjaźni z Edwardem — ojciec, gdy zrozumie, pochwali; jest niezawodnie pewny w przywiązaniu do córek, może tylko zbyt zimno rozważający sprawy serc młodych. Ale w tem, co mówił o postępowaniu pana Edwarda, potrącił jedną strunę, która już uprzednio zaczęła drgać boleśnie w sercu Reni. Owa narzeczona była z pewnością o sobą niedobrą, przyczną nieszczęścia Edwarda. — Choć sam omijał jej sprawiedliwą ocenę, nie bronił jej nawet przed krytyką, ani przed antypatyą Reni. A jednak tamta, — nieszczęście — panowała nad jego życie i projektami, ona zaś, Renia, była tylko lekarstwem przeciwko chorobie, przyjaciółką przybraną do walki z losem. A los jego — to „tamta!“ — — Tak postawili kwestyę w swych długich, trzydniowych rozmowach — i kwestya wydawała się postawioną dobrze, serdecznie, rozkosznie... aż do wyjazdu Kotowicza dzisiaj rano z powodu depeszy — nie aż do chwili, w której Kotowicz nie pokazał depeszy „przyjaciółce“ — jeszcze nawet nie — aż do rozmowy z ojcem. Ojciec, gdyby nie był zimno oceniał pana Edwarda, gdyby go nie nazwał „niedołęgą“ — miałby może zasadniczo słuszność? — Ojciec jest rozumny — — przytem kocha ją, Renię, bez możliwości podejrzenia go o widoki osobiste. Rozum ojca gasił różową aureolę otaczającą jej porozumienie z Edwardem.