Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/190

Ta strona została przepisana.

Dzierczę, którą przebył wczoraj w odwrotnym kierunku, wracając od Oleszów, ale przykroby mu było iść tam ze świadomością, że nie dojdzie do kochanych Kurenicz. Obrał więc drogę przeciwną.
Minął wioskę Turowicze, opodal dworu położoną, niewielką i smutną. Kilkanaście domów krytych dranicami, barwy ziemistej, ustawiło się wzdłuż drogi, bez drzew, bez wszelkiej troski o rozweselenie siedzib. Wioski są biedne w tym kraju i rzadkie; włościanie mało orzą i sieją, ufają ziemi dzikiej, że ich wyżywi. Więcej jest tu smolarzy, myśliwych i rybaków, niż rolników, a i ci nawet zapatrzeni są głównie na las i wodę. Nie lubią też siedzieć w domu, ani w gromadzie, włóczą się po drogach i ścieżkach, albo na cianki[1] przez kraj, szukając przygód.

Wyszedł wkrótce na wielki trakt, który po raz pierwszy przebywał pieszo. Piękna to była droga w zupełnym przystroju lata. Brzozy więcej niż stuletnie, sadzone w cztery rzędy, odgradzały drogę od pól i łąk, które jednak nie dotykały bezpośrednio do traktu, lecz do biczewników, czyli pasów murawy, wyciągniętych po obu bokach alei, Starożytny ukaz nakreślił tę drogę tak rozrzutnie ku wygodzie podróżnych i dla przepędu bokami stad bydła; droga miała szerokości dziesięć sążni, biczewniki po tyleż, i ten cały ogromny pas ziemi należał do wszystkich i do nikogo, gdyż od 130 lat, od czasów wytycznych, nikt go nie naprawiał, ani strzegł; brzozy tylko, coraz potężniejsze, wysysały kałuże w swe poczerniałe pnie, w swe korony zwarte jedna z drugą, śpiewne, pijane w wietrze, pod któremi gdy legniesz, a wpatrzysz się w niebo za-

  1. Na przełaj (gdzie oczy poniosą).