Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/191

Ta strona została przepisana.

haftowane liśćmi usłyszysz dumki i szumki niesłychane, poczujesz ciągoty podniebne i zakochasz się w brzozie, jak w dziewczynie, patrząc przez nią, jak przez dziewczynę, w swe ideały niedościgłe.
Przypomniał Kotowicz anegdotę administracyjną, którą mu niedawno opowiedział Juchniewicz Żebrak Kirik, trudniący się też pośrednictwem w kradzieży koni, zebrał nieco grosza ze swego podwójnego procederu i zapragnął osiedlić się w miejscu dogodnem; nie posiadając jednak ziemi własnej, wykombinował dowcipnie, że może się schronić pod opiekę brzóz rządowych i zbudował sobie chałupkę na publicznym biczewniku, przy gruntach turowickich, w pobliżu dworu. Rządca Juchniewicz podał go do sądu. Ale władze, zważywszy: 1) że administrator Turowicz skarży o nadużycie własności publicznej, nie prywatnej, do czego nie posiada kompetencyi, 2) że nie było w powiecie precedensu pobudowania się czyjegokolwiek na biczewniku — pozostawiły skargę Juchniewicza bez skutku i przyglądały się ciekawie nowej kwestyi prawnej, wynikłej z pomysłowości Kirika. Tymczasem przez lat pięć chałupa była urzędowym przytułkiem dla złodziei. Ale w przeszłym roku Juchniewicz skorzystał z dalszej podróży Kirika i z opustoszenia jego domku. Kazał zaufanemu parobkowi podpalić w nocy chałupę z czterech węgłów; że zaś była kurną i ze starego drzewa, spaliła się doszczętnie.
— I spokój! — kończył Juchniewicz z dumą z przekonaniem, że w zawiłych kwestyach prawnych trzeba mieć tylko głowę na karku.
Dzisiaj Kotowicz stwierdził na innym przykładzie użyteczność biczewnika. Rozłożyła się na nim obozem rodzina podróżna. Wóz pokryty płócienną