Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/192

Ta strona została przepisana.

budą stał na drodze, wyprzężony koń żywił się publiczną trawą, sięgając też czasem do prywatnego grochu turowickiego, a rodzina — brodaty ojciec, niebrzydka matka i troje dzieci — zaległa około nastawionego samowaru. Tak im tam było smacznie i pysznie pod cienistemi brzozami, że Kotowicz ani myślał odpędzać chłopców od grochu, który sobie łuskali na przekąskę. I nikt z obozowiska nie poznał w pieszym przechodniu właściciela grochu i rozległych po krańce wzroku obszarów. Tylko gdy się Kotowicz uśmiechnął, mijając, ojciec rodziny uchylił kaszkietu wschodniej formy, który, przy czerwonej, zapiętej na ramieniu koszuli, świadczył o pochodzeniem ze stron dalekich, pewno aż z pod Moskwy.
Był gdzieś kiermasz w pobliżu, bo na trakcie spotykało się nierzadko ludzi miejscowych, białorusinów, w kałamaszkach, tarantasach, i pieszych. Niektóre kobiety miały głowy okutane i twarze zakryte, oprócz oczu, jak mahometanki; ten zwyczaj nie ma tutaj na celu ukrywania twarzy od mężczyzn, lecz od słońca.
Chociaż Kotowicz lubił przeglądać twarze ludzkie w ich niewyczerpanych odmianach indywidualnych, zawsze jednak czytelne według niechybnych znaków, które na nich wyciskają: wiek, rasa i sposób życia, — wyszedł dzisiaj w pole właśnie dlatego, żeby nikogo nie widzieć oprócz jednej postaci, którą chciał wywołać wspomnieniem. Gdy więc trafił na boczną od traktu dróżkę, poszedł nią, oddalając się od ciągu ludzi.
Dróżka kręciła się między krzakami zarastającymi przestrzeń nieokreślonego użytku, ni to pastwisko, ni zagaj. Leszczyna i łoza nie przedstawiały żadnej prawie wartości ani obecnie, ani na przy-