Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/193

Ta strona została przepisana.

szłość, zajmowały jednak tyle powierzchnią że pastwisko było skąpe. I ciągnęła się ta przestrzeń wszerz i wdał do nieskończoności. Grunt był twardy, usłany krótką murawą, przyjemny dla przechadzki, a między krzakam i rozpełzał się labirynt zielonych ścieżek, niby urządzony dla gonitw miłosnych. Edward trzymał się dróżki szerszej, znaczonej śladami wązkich wozów.
Usłyszał rżenie konia — i trafiwszy niebawem na miejsce niezarośnięte, zobaczył kilka koni spętanych na przednich nogach, podskakujących mozolnie po pastwisku. Na polance stał namiot z żerdzi w stożek ku sobie nachylonych, pokryty wypłowiałym kilimem; przed namiotem płonął blady ogień pod czarnym sagankiem. Głównie jednak zwrócił uwagę Edwarda wyrostek już dojrzewający, z energiczną, odkrytą głową, ubrany w przepasaną koszulę i parciane spodnie, który postępował po murawie krokiem napiętym do jakiegoś celu prawe ramię wyprężał ruchem klasycznego diskobola. Po chwili cisnął przed siebie kamieniem, aż zawarczał w powietrzu — furknęło z polanki stado szpaków. Chłopiec zaś, nie śpiesząc, przeszedł jeszcze ze trzydzieści kroków, schylił się, podniósł ubitego kamieniem szpaka i schował w zanadrze. Teraz stanął, przyjrzał się chmurnie Kotowiczowi i jął się dalej rozglądać, czy niem a jeszcze czego do upolowania na obiad.
Sen o młodej ziemi przedhistorycznej przewiał Edwardowi przez głowę.
Oddalił się o sto kroków i legł na trawie między krzakami. Zaczerpnął w płuca mocnego zapachu leszczyny — poczuł się królem — pasterzem na swem legowisku, oddalonem tak bardzo od zagmatwali cywilizacyi — i powędrował myślą do je-