Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/195

Ta strona została przepisana.

Żachnął się, otrząsnął i długo wdychał leczniczy zapach dzikiego błonia, aby się odwikłać od niewczesnej wizyi. Wkrótce zaczął trzeźwo przyglądać się dniom minionym przy Reni.
Zdawało mu się, że sobie postąpił z nią szczerze i uczciwie. Wyznał jej sumarycznie swe przeżycia i błędy; powiedział, że ma dla niej uczucie najżywszej, wyjątkowej przyjaźni — i to było prawdą, chociaż do tej przyjaźni trzeba będzie dodać długi komentarz, jeżeli los pozwoli. Ale w trzydniowych rozmowach ciągła treść o jego życiu, o jego „nieszczęściu“, które jest może tylko chorobą — wydała się naraz Edwardowi mocno egoistyczną. Łatwo to otoczyć się nimbem nieszczęścia i dumnie prosić o współczucie, nie troszcząc się wyraźniej o znaczenie tego współczucia. Renia, gdy chłonęła te wyznania z tak serdeczną ciekawością, mogła cierpieć nietylko przez współczucie, lecz z upokorzenia. Niepodobna, aby sobie nie postawiła prędzej czy później pytania, dlaczego Edward nie wyzwala się od kobiety, która go trapi? Już to pytanie świtało w ich rozmowach, ale Edward na swą obronę wynalazł „słowo dane narzeczonej“. Ten fałsz był osłoną jego słabości, a także eufemizmem dla oszczędzania uszu Reni — był może potrzebny, lecz jak każdy fałsz, wprowadzał chwiejność i rozdźwięk w dwugłosie dusz, przemożnie ku sobie pociągniętych. — Trzeba była — myślał teraz Edward — pozbyć się najprzód wszelkich związków z Teo, utopić ją w niepamięci — a potem... zacząć z Renią. — —
Ale łatwoż to wykreślić z życia Teo, która ściga ciągle swą okrutną ponętą i wkrótce tu przyjedzie? — — W takim razie nie trzeba było zaczynać z Renią. — —