Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/205

Ta strona została przepisana.

gię między walkę z nocą, a walkę z dolą swą zaburzoną.
Moroz, usłyszawszy o rozkazach pana, wynurzył się z cieniu, w którym deptał zwykle, pogrążony w technice swych wielorakich funkcyi — nasunął się i napraszał się tylko o konfidencyę. Aż Edward zrozumiał przymilne błyski oczu Moroza i ogłosił mu swój zamiar:
— Jadę do Osowy, do pana Sasa.
— I pięknie, panoczek — — A nie lepiej byłoby kiedy rozdnieje? — ćma dzisiaj straszna.
— Nie; pojadę zaraz.
Przykazałby wielmożny pan strzelby zabrać, jaby ich na wschód słońca już do Osowy przywiózł?
— Na cóżby? niema teraz polowania.
— Ojje, panoczek! chciawszy, tak przez dzień nastrzelasz, że i kałamaszkę pełną nawalisz. Ciecieruki już młode farbowne, kaczek przepaść na jeziorkach, gdzie one już za morze naradzają się; kuropatwy po rżyskach, bekasy po łąkach. — —
— Drobna zwierzyna — odrzekł pogardliwie Kotowicz.
— I nie pańska — ustępował Moroz — choć i panu czasem można podziwaczyć się. Bywało, pan marszałek z pod wyżła ciecieruków bił...
Moroz miał zwyczaj nie zaprzeczać Kotowiczowi, jakby znał etykietę rozmów z panującymi. Nie znaczy to, aby był zawsze tego samego, co Kotowicz, zdania i aby nie chciał swoim księciem kierować. Chytry to był minister.
Edward, nieczuły dzisiaj na ponęty myśliwskie, nie ustępował. Poczuł Moroz, że nie postawi na swojem, nawet w sprawie odłożenia wycieczki aż do świtu.