Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/208

Ta strona została przepisana.

odrazu, ale obejrzawszy się, przypomniał, że widział tam za dnia bardzo nizki krzyż wkopany na samej granicy drogi i pola, podobno dla uproszenia błogosławieństwa Bożego dla pól, ale wyglądający ponuro, jak mogiła samobójcy. Koń, zbity nieco z drogi, przeskoczył ramię krzyża. — Nieprzyjemny dreszcz przeszedł Edwarda.
I koniowi przyszły do głowy jakby przesądne strachy. Szedł zaledwie truchta, boczył się czasem trwożnie od krzaków, to znowu grał chrapliwie zdławionem przez emocyę gardłem. Edward kazał Turmanowiczowi jechać naprzód, bo Lalka szła spokojniej, a leśnik znał lepiej drogę, która kręta i zdarniona, była jednak tak zw. “wielką drogą” ku mostowi na rzece Oresie. Zabłądzić było tu łatwo, droga przechodziła najprzód przez porębę leśną, potem przez pola i łąki, nieoparta nigdzie o granicę stałą, której możnaby się trzymać, czy to ściana lasu, czy rząd domów. Jakoś jednak domacano się właściwego kierunku, najmniej wzrokiem, który ledwie przebijał sążniowy promień, raczej zaostrzonymi przez konieczność innymi zmysłami: dotykaniem, słuchem i węchem. I kawalkata zabrnęła znowu na drogę, pachnącą wielkim lasem, ciemniejszą, ale ogrodzoną od zboczeń przez gąszcze. Edward nauczył się już od Moroza sposobu oryentacyi w takich wypadkach: patrzył na niebo — majaczyło tam wysoko wązkie rozwarcie, niby pęknięcie czarnej opony, nakrywającej pochód. Ale trzeba było jechać ștępa.
Kotowicz puścił koniowi cugle, pozwolił mu kierować się instynktem i najeżdżał blisko na Turmowicza, którego wcale nie widział, tylko czasem usłyszał przed sobą. Że jednak jazda trwała już długo i posuwała się naprzód wolno, ale bez wahania, Kotowicz doszedł do obojętności na szcze-