Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/212

Ta strona została przepisana.

ga wytyka kierunek w poprzek rzeki, którą czuć... widać pod nogami, jako ciemnię bezwzględną, ostateczną... śmierć! — Może to Ona, niebacznie przywoływana przed chwilą, przychodząca za wcześnie?
Zadudniały, zatrzeszczały bale mostu i Edward ujrzał przed sobą cień Lalki, wspiętej dęba, wyrastającej ogromnym majakiem na mgle bezgranicznej. W tej chwili koń Kotowicza, w błyskawicznej zmowie z towarzyszką, wspiął się na zadnich nogach manewrem powolnym, trudnym, niby cyrkowym. Edward ścisnął siodło kolanami, przypadł do szyi konia i zdał się na jego instynkt. Filut zawrócił wstecz i rwanym galopem przecwałował napowrót przebyty już kawał mostu. Za nim podążyła Lalka. Zlani potem jeźdźcy i konie stanęli znowu na brzegu rzeki. Stali parę minut nieruchomi, oniemiali; konie parskały przeciągle.
— Tut czort, a nie most! — odezwał się zdławionym głosem Turmowicz.
Edward zaś, przykładając twarz do grzywy konia, głaskał go wdzięcznie i szeptał:
— To nie chcesz jeszcze, gniady, abym zginął? co? — — dzielny Filut! — — dzielny Filut! — —
Stali znowu bezradnie, zdecydowani na jedno: na doczekanie świtu. Edward, ochłonąwszy, składał powoli dopiero co przeżyte, namacane szczegóły przygody:
— Tu musi być młyn? — rzekł wreszcie.
— Musi tak — odpowiedział leśnik.
Więc ktoś pewnie przy nim mieszka? —
Huknął raz i drugi. — Głos przepadał w ciemnej przestrzeni bez echa. — — Edward dobył z kieszeni rewolwer i wypalił w górę. Po chwili, na pra-