Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/215

Ta strona została przepisana.



XVIII.

Rdza jesienna nadgryzała już zieleń dębów w Turowiczach, żółtemi łzami ociekały pióropusze brzozy przy trakcie, a po lesie gdzie tylko zamieszało się drzewo liściaste, plamiło puszczę złudnym, suchotniczym rumieńcem.
O tej porze kochankowie zamyślają się trwożnie o ucieczce w dal przekochanej wiosny, a poetom przychodzą najtęśkniejsze pieśni. Ale i Moroz, choć nie kochanek, ani poeta, tęsknił. Nie mgły, nasycone już fermentem przymierającej roślinności, nie chłody nocne go zasmucały; owszem, przyszła pora “sama ta” do polowania, strzelec czuł się w niej, jak ryba w wodzie, — ale po śmierci pana marszałka odwykł już od rozkoszy łowów, czuwał tylko nad dobrobytem zwierzyny. W tym roku miał przecie nadzieję, że się odrodzi w nowym dziedzicu animusz łowiecki, zauważył pewne jego poszlaki przy wiosennej grze głuszczów — cóż, kiedy Edward nadto ma innej roboty na karku. Żeby tylko myślał o robocie tutejszej, pańskiej, nie bieda byłaby. Ale pan ma w głowie zagraniczne troski, a najpewniej — zagraniczną kobietę — kab’ jaje o kaczka bryknuła!
— I ochota jemu! rozmyślał stary strzelec — ot panny Kurenickie do pory doszły i czekają, a już Hrenia tak “sousim” pierwsza: i do domu i do lasu i do wszystkiego, co młodemu potrzebne. — Wziąłby za żonkę — i prosić nie długo — cóż to