Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/219

Ta strona została przepisana.

duchu i cieszył się ze swej sztuki, oglądając z tak blizka zwierza. Nie był ci on z najstarszych, ale w pełnej sile wieku i rogów; na prawym nosił pięć, na lewym sześć odnóg — dwunastak! Ale doszedłszy tu, gdzie spodziewał się spotkania z drugim rozmiłowanym samcem, ochłonął z gniewu, wzniósł łeb wyżej i zdawał się rozmyślać, poruszając chrapami. Wtem schylił okrągłą gębę ku ziemi, przeszedł parę kroków tuż przy miejscu zasadzki, parsknął końskim głosem, bryknął obrotem napowrót i wyciągniętym, pokorniejszym kłusem oddalił się.
Moroz siedział przyczajony, aż białe portki i talerz łosia znikły zupełnie w gąszczu. Potem wstał, czapkę z głowy zdarł niecierpliwie, znowu ją narzucił energicznie i mruknął:
— “Nie choczesz pan, strelać, tak ja już wiedaju, kaho tut padwiedu!”
Plan dojrzały nagle po długich namysłach Moroz natychmiast w czyn wprowadził: przenocował w najbliższej chacie leśnika, dospał właściwie tylko do pierwszego brzasku, a przed wschodem słońca był już w Kureniczach i czekał w kredensie na ukazanie się młodszej panienki. Czekał niedługo; Renia, pierwszy ptak ogłaszający dzień nowy w “skarbcu”, weszła do kredensu, ciepła jeszcze ze snu, owiana różową zorzą.
— Moroz! — ucieszyła się jaskrawo! przerzuciła klucze do lewej dłoni, a prawą wyciągnęła do strzelca, przewidując jakieś ucieszne, może nawet radosne projekty.
— A cóż, panieneczka, do lasu pójdziem, a? — przymilał się strzelec ochoczo swą twarz pomarszczoną.
— Do lasu? — łosie ryczą już? — błysnęła Renia oczyma.