Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/230

Ta strona została przepisana.
XIX.

Skończyły się ryki łosi, wędrowne ptaki wyniosły się za morze, a które pozostały w rodzinnej puszczy, snuły się skrycie po niej, że najchytrzejszy myśliwy nie mógłby powiedzieć, gdzie obecnie mieszkają kniazie — głuszcze, albo mniejsze ich krewniaki, cietrzewie. Szary zaś gmin ptasi zasępił się, nie napełniał już świegotem przerzedzonego listowia, nie mącił ciszy, która w dni bezwietrzne rozsnuwała się wszechwładnie na mile. W uciszeniu uroczystem drżały dźwięki tak nikłe, że je zaledwie chwytał wyszkolony słuch myśliwego, lub zwierza. Chwiejny sypał się deszcze zwiędłych liści; nocne mgły obfite, skroplone we dnie, kapały w bagna z gęślowym pobrzękiem. To znów, gdy przymrozek zaskorupił na ziemi obszary usłane liściem, krok lisa chrupał po nich taktem całym, krok sarny lub zająca taktem trzyćwierciowym. Czasami, niby grzmoty przez sen słyszane, dudniły głucho pochody dzików lub łosi, zbitych w stada — i prze hradkę zakrzaczoną migały kłody czarne lub rude w solidarnem dążeniu do jakichś celów dla ludzkiego domysłu zakrytych. A na skrzyżowaniach dróg leśśnych, na zarosłych okrajach polan stawał czasami samotny potwór najeżony szczeciną lub koronny rogami, przybyły bez hałasu niewiadomo skąd, wyolbrzymiony w cieniu i widmową swą postacią nakazywał powszechną ciszę.