Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/31

Ta strona została przepisana.

Rządca Juchniewicz wszedł dzisiaj do gabinetu dziedzica krokiem stanowczym, zapowiadającym coś niezwykłego. Zauważył to zaraz Kotowicz i zapytał:
— Cóż? wynalazł pan jakiś sposób zrealizowania znacznej sumy?
Juchniewicz pogładził długą kacapską brodę.
— Naleźć, to ja nie nalazł, bo i czort nie najdzie. Za tysiąc rubli bieda, a gdzie takie “rojalizowanie”! — Jest sposób inny.
— No? — jaki?
— Ot, był ja w mieście, napadli mnie żydki. I skąd do nich przychodzą te słuchy? A to, że u nas pieniędzy szukają, a że i goście z panem w Turowiczach, a jeszcze, że pieniędzy trzeba i na karciszki i na dziewczynki...
— To nie do rzeczy — przerwał niecierpliwie Kotowicz.
— Jaż nie mówił, że tak! Jaby żydu kości połamał, kiedyby on na pana szczekać ośmielił się. Ale cóż? młode zabawy.
— Mówmy o interesach, panie Juchniewicz,
— Ot właśnie do interesów ja i prowadzę.
— Założyć Turowicze w drugim jeszcze banku, jak u pana projekt był — mało dadzą — a i woznia, nie daj ty Boże! Przez rok gotowe nie będzie. Tak jeżeli wraz potrzeba pieniędzy, jeden sposób: przedać. Jest kupiec.
Kotowicz nastawił ucha:
— Na całość?
— A już tak... po płanu — rozmachnął Juchniewicz szeroką łapą — choć i płanu niema, ale od miedzy do miedzy.
— Ileż ten kupiec ofiaruje?