Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/34

Ta strona została przepisana.

Pewnego poranka zjawił się bardzo wcześnie do sypialni Edwarda.
— Cóż to? — już ubrany? — I mina jakaś promienna?...
— Jak zawsze, Edeczku, kiedym zdrów — rzekł Kamil, obciągając wyłogi marynarki. — A dzisiaj zdrów się czuję, bo spałem dobrze. I miałem zabawny sen — —
— Wierzysz we sny?
— Nie koniecznie. Ale we śnie przychodzą mi pomysły; miewam sny genialne. Posłuchaj — — Siedzimy sobie we dwóch z tobą niby tutaj, na Polesiu, jednak w jakiejś knajpie...
— To mniej prawdopodobne — wtrącił Edward ironicznie — dalej zaś już wiem: “mnóstwo światła, Cygany rzną, buteleczka”...
— Nie zgadłeś — przerwał Kamil — właśnie było trochę ciemno, żadnych Cyganów, no — buteleczka naturalnie. — Wtem wchodzi do naszego gabinetu — był taki gabinet — dama w ubraniu podróżnem — Ona!
— Co za ona? Teo?
— Któżby inny? — Tylko widzisz, najmilszy — to nie była właściwie ona, ale jakby jej cień, jej dusza dopraszająca się o przyjęcie — tak, jak to we snach: ona i nie ona.
— I cóż dalej?
— Nie dalej. Ale stąd pomysł genialny!
— Bardzom ciekaw — rzekł Edward kwaśno, niezadowolony z opowiadania, po którem obiecywał sobie przynajmniej coś dowcipnego.
— Rzecz taka: ty, Edeczku, zostajesz w Turowiczach, obmyślasz, przygotowujesz — o!
— Co mam przygotować?