Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/38

Ta strona została przepisana.
IV.

Dzień łagodnie dyszał mgłą przeźroczystą, która od wielkiego zbiornika ponad rzeką rozprowadzała lekką siność po okolicy. W bezbrzeżnej harmonii, która zdawała się ciszą, drgały przeróżne procesy fizycznego życia wszechświata, łacniej zrozumiałe człowiekowi, który nie mieszał tu do nich swojej drobnej roboty. Edward przywykły do gorączki robót błachych, składających zgiełk wielkomiejski, podziwiał twórczą automatyczność wsi i czuł na sobie jej wpływ dobroczynny, bo odprężała się w nim groza powikłanych namiętności, rozpacz przechodziła w stan głuchego bólu, a nawet zaczynał wdycha coś w rodzaju spokoju. Przyzwyczajony jednak oddawna do życia między ludźmi, znosił samotność tylko do pewnych granic, jak lekarstwo — ale doza była tu stanowczo za duża — nawet głosy folwarku, dość oddalonego i nieruchliwego, nie dolatywały do dworu.
Gdy zabrakło Kamila, Edward zaczął się oglądać za Morozem, w którym przeczuwał przyjaciela. Moroz nie był potulnym sługą; nie kochał Edwarda, jak pies, lecz darzył go, rzec można, czcią generalną, zasadniczą, którą otaczał zdawna Kotowiczów, dziedziców Turowicz. Wogóle stary zyskiwał przy bliższem poznaniu: powierzchowność miał zajmującą, przyjemną twarz przyjaznego satyra, a jego zalety i zdolności musiały być niezaprzeczone,