Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/49

Ta strona została przepisana.

— A ot, jak ja: szareńko, ciemneńko, jak las.
— No, więc daj mi to ciemno-szare ubranie wiedeńskie — zwrócił się Kotowicz do Karola, który z majestatyczną pogardą oglądał Moroza.
— I buty trzeba długie. — —
— Daj, Karolu, buty od konnej jazdy, bez sztylpów.
— Nie kazał jaśnie pan na wieczór... muszę buty trochę lakierem przeciągnąć.
— Nie rusz! — zawołał Moroz rozkazująco — jeżeli one zapylone, tak i lepiej.
Karol byłby może nawymyślał Morozowi, którego już nienawidził za brak względów, ale wysoka jego kultura zapanowała nad temperamentem. Nie patrząc na strzelca, zwrócił się do pana:
— Oczekuję “pańskich” rozkazów.
— Słuchajmy już dziś obaj Moroza — rozśmiał się Kotowicz.
Strzelec skontrolował cały ubiór Kotowicza, zalecił mu zrzucić barwny krawat, schować biały kołnierzyk, wybrał najniklejszy z przyniesionych kapeluszy i, gdy wreszcie przebrał swego pana od stóp do głów, wyprowadził go z domu w noc świeżą, jak rzeczna kąpiel, a tem ciemniejszą, że rozdartą w jednym punkcie przez buchający płomień naftowego kagańca.
— Skąd-że to macie taki kaganiec? — dobry — rzekł Kotowicz, biorąc z rąk parobka drąg, na którym kołysała się w widłach zapalona blaszanka.
— Po panu marszałku dwanaście takich ostało się w skarbcu pod moim kluczem — objaśnił Moroz.
Parsknięcie konia pociągnęło oczy Kotowicza w mrok zamglony, z którego wyłaniała się maleńka bryczka.