Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/53

Ta strona została przepisana.

dający w czarną studnię nieodgadnionej głębokości, która jedak napewno mogła pomieścic w sobie kałamaszkę razem z koniem i podróżnymi. Dla otuchy, widać, nazywał Moroz drogę w tem miejscu “kiepskowatą”, zamiast karkołomną. Jeżeli dalej gorsza, albo chociażby taka?... — pomyślał Edward z pewnym niepokojem. — Ale pokrzepił go widok Moroza, który brnąc po kolana, prowadził konia pewnie przez szczerą puszczę, jakby znał poomacku każdą stopę nieprzejrzanej powierzchni dołów i garbów, każdą lukę wybujałego przestworzu pni i rozkrzewień.
Jakoż wydobył wkrótce furmankę z manowców; przestała szlochać beznadziejnie przez kałuże, koń parsknął, poczuwszy mech pod kopytami, ucichło — i Moroz jednym gimnastycznym skokiem usiadł na swem miejscu obok Edwarda.
— Tak już “ciapier” droga widna i niczego sobie.
Widna była dla rysich oczu; zapewne szersza, — bo gałęzie mniej chłostały po twarzy — zapewne suchsza, bo gdy koń przechodził w kłusa, dudniało spodem i po kościach, czasem zaś kałamaszka wyskoczyła w górę czterema kołami i znowu opadała na grunt złośliwy, który zdawał się mocno gniewać na to, że go depce jakiś przyrząd końsko-ludzki nieudolny, zamiast polotnej racicy łosia lub ostrożnej lapy zwierzęcia puszystego.
Podróżni milczeli z paru względów: pochłaniała obu walka z puszczą, wymagająca ciągłego naprężenia uwagi; niebezpiecznie też mleć językiem, gdy go co chwila można przyciąć na jakimś wyboju drogi. Coraz bardziej wygładzały się jednak przeszkody, wreszcie bryczka zaczęła sunąć mszystym szlakiem cicho i równo. Po grutow-