Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/63

Ta strona została przepisana.

— Poczekaj, panoczek: drugoho majem... Ja jego “czuwał“, kiedy my do tego skakali. Tylko już panoczek “na haljo nie palezaj“[1].
Kotowicz przyjął bez obrazy zasłużoną uwagę i stąpał odtąd ostrożniej po gruncie mszystym, w którym noga grzęzła miękko i cicho, a przeszkody coraz łatwiej było omijać, bo przybywało światła. Zaledwie uszli ze sto kroków, odezwała się wyraźnie pieśń, tym razem bliższa, bardziej jeszcze upragniona, bo już ją Edward znał i miał wyrytą w mózgu, jako formułę nowej, z niczem nieporównanej rozkoszy. Chociaż niezbyt często polował, pamiętał przecie silne łowieckie emocye, potykał się z dzikiem w kniei, gonił konno za lisem i jeleniem. To było co innego: dzisiejsza pieśń przypominała mu raczej śpiew słowika w romantyczną noc majową; chociaż pozbawiony melodyi, szklanodrewniany ten kurant niósł tak do kochania puszczy, jak fletowy trel słowika do kochania dziewczyny..
— Tyk — — ty-kut, ty-kut... — i szmer fałszywy, a pyszny, niby zgrzyt po szkle, skąd niektórzy nazywają z niemiecka koniec pieśni “szlifowaniem”.
Skakali z Morozem łatwo i cicho, wykręcając swą drogę na pnie grubsze i miejsca osłonięte. Znaleźli się wreszcie przed bukietem sośniny, z które go wypływał ten czar pociągający, prawie równie przygłuszony zbliska, jak z oddalenia, ten głos pełen tajemnicy i samczej zawziętości. Stanęli “pod pieśnią”.

Ale gdzież on jest? Moroz go już widzi, bo nie skacze dalej, choć głuszec tnie pieśń za pieśnią;

  1. Nie właź na chrust.