Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.

się i popasać — nam tylko płynąć i płynąć! I nigdy już nas nie dogonicie...
— Zdarou, Halimon — odezwała się Szlaha do rybaka po białorusku.
— Zdarou Januk — odpowiedział rybak, nie powstając, podnosząc tylko przyjazne oczy na flisaka.
Znali się od dawna ale widywali raz tylko na rok, kiedy wezbrana Ptycz przynosiła razem z kłodami — Janka. Patrzyli teraz na siebie uważnie i wesoło, miarkując, że się zmienili od przeszłego roku. Halimon był płowy i chuderlawy, mało upasiony przez skąpą ziemię i przemysł swój rybacki; zato “Janko” wyglądał raczej na rozrosłe wodne Janiesko, dumny w chytrych oczach, przysłoniętych ściągniętemi ku policzkom powiekami, ukłaczony na twarzy czarnym zarostem, jakoby zawsze obmokłym.
— Jakże tego roku? ryba jest?
— Idzie pomaleńku, idzie...
— Ta w koszu pańska, czy twoja?
— A już tak, jak wszystko teraz u nas — niczyje.
Szlaha bystro w patrzył się w zatęsknioną twarz rybaka, zamyślił się, przypomniał — zrozumiał. Rzekł wreszcie, ni to pytając, ni twierdząc:
— Stary Kotowicz umarł...
— Kiedy to! — westchnął Halimon — pięć lat!
— A młodemu nasz chleb nadto czarny — sarknął flisak pogardliwie.
— Bój się ty Boga, Januk — rozgadał się rybak — jaki tu czarny chleb?! Za nieboszczyka marszałka kucharze codzień wołowinę w rosole gotowali, a od limonów aż się w kuchni złociło — ot