Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/84

Ta strona została przepisana.

ocenione zostały w działach familijnych przed kilkudziesięciu laty tylko na 150,000 rubli. Ale już i Kotowicz znał się dostatecznie na cenach obecnych ziemi i lasu, aby wyrachować, że Turowicze warte są bez porównania więcej, tylko bardzo trudno je spieniężyć odrazu. Rozpisał więc listy do kupców leśnych w Berlinie i Bydgoszczy, obliczył w przybliżeniu, co i ile najłatwiej sprzedać — i czekał.
Odosobnienie od świata znosił już trochę łatwiej; daleki był od ponęt, ale i daleki od ogniska trawiącej gorączki, która mu się dotkliwie dała we znaki. Czuł się zdrowszym, lepiej sypiał i nie był tak wrażliwy na niewygody, na ciszę, na brak towarzystwa, jak w pierwszym tygodniu po przyjeździe. Doszedł nawet do wniosków zadziwiających w dziedzinie praktycznej, jak np., że na dzikiej wsi lepiej chodzić w długich butach, niż w trzewikach; w dziedzinie zaś psychologicznej, że lepiej nic nie wiedzieć o Teo, niż być informowany o fluktuacyach jej łaski i niełaski. A przecież marzenie jego o kobiecie miało zawsze formę tej nielitościwej czarodziejki...
Od sześciu tygodni, jak tu siedział, nie odebrał od niej listu, a jeden tylko list od Werdy. Kamil donosił z Wiednia, że trafił na “wielką partyę” w Warszawie, że mu się z niej trochę złota okroiło, więc pojechał do Wiednia, do swego poczciwego krawca. Że wybiera się do Paryża, gdzie pani Teo znajduje się, ale podobno “tres peu mondaine”, jak by w żałobie, łatwo się domyśleć po kim. Kończył wyrazami najczulszej przyjaźni i otuchy.
Ten list raczej rozdrażnił, niż uspokoił Kotowicza. W świeżem powietrzu tutejszem przemyły mu się oczy; jakoś inaczej, jaśniej i krytyczniej patrzył naprzykład na Kamila. I Teo, choć tyle cha-