Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/9

Ta strona została przepisana.

— Suchy, suchoputny — chwalił się rybak — warz przyniosę.
— No i sława Bogu!
Jeszcze nie powrócił rybak z niedalekiej chaty, jeszcze ogień nie zwyciężył surowizny chrustu, kiedy wszyscy flisacy zastanowili się nad niepospolitością dźwięku, który ich trącił lekuchno, wypływając z ogromnej ciszy okólnej, bo i ptaki umilkły na południe. To jeden, to drugi flisak mrugnął przebiegle, palec wzniósł do góry na znak baczności... aż słuchali wszyscy... I bez słów porozumieli się łatwo, że w oddali jęczy dzwonek poczty konnej. Skoczył jeden młody do wizówki przerzedzonej między dębami i dającej widok w głąb kraju, na przypuszczalną drogę wypatrywał długo i nie mógł nic dopatrzeć. Aż Janko dowódca przypadł do ziemi, przyłożył ucho, i wysłuchawszy pilnie podziemnego telegrafu, oznajnił:
— Czwórką albo i sześciórką jadą — ziemia dudni, jak pod tabunem.
Dzwonek zbliżył się nieco, siekał teraz wyraźnie taktem kłusa; kierunek pojazdu miał ukośne ciążenie ku Ptyczy, zdążał widocznie główną drogą do Turowicz.
Wtem Halimon, zdyszany od pośpiechu i wzruszenia, z bochenkiem chleba i garnkiem w ręku, dopadł flisaków.
— Jadą do nas! pocztową kolasą pany jadą!
— A kto taki? wiesz? widziałeś?
Hamilon głowę wtulił w ramiona, rozczapierzonemi rękami tłumaczył się z niewiadomości, ale twarz jaśniała mu radością i nadzieją.
— Tak czegoż ty cieszysz się, koli nie znajesz?
— Zawsze to ludzie... i do nas!