Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/97

Ta strona została przepisana.

w mroku zupełnym. Kotowicz wszedł w korytarz, namacał klamkę, otworzył drzwi do nieokreślonej przestrzeni, woniejącej kopciem, juchtem i mokrem łykiem.
— Jest tu kto? — zawołał niecierpliwie, krzsztusząc się.
Przy mdłej latarce, postawionej na podłodze, spał posługacz na ławie. Zbudził się, zamruczał, zapalił powoli naftową lampę bez klosza, wziął ją do rąk i prowadził pasażera, ocenionego po głosie, do sali I i II klasy. Zaduch tutaj był podobny, pomnożony przez woń farby olejnej i kilku ciał ludzkich, które poruszyły się z różnych kątów na grom otwierania drzwi spaczonych i pod wtargnięciem lampy. Jakiś rozczochrany pasażer w długich butach zmartwychwstał z kanapy, zmarszczył się, zaklął do czorta i wyszedł z izby; snadź nie należał do tej klasy, którą sobie obrał na nocleg. Na innej kanapie otworzyła oczy kobieta drzemiąca między trojgiem dzieci, jednem w pieluchach, i nieruchoma patrzyła, co się z nią teraz stanie?.. Ale dano jej spokój przez wzgląd na oczywiste macierzyństwo i przypuszczalne wdowieństwo.
Posługacz, rozczmychany ze snu, przyjrzawszy się bogatym szatom i walizie Kotowicza, wyprężył się przed nim służbiście:
— “Samowar prikażetie, wasze sijatielstwo?”
— Można... a czy jest bufet na stacyi?
— Niema. Ale arbata i cukier u stróża można dostać. Chyba, że jasny pan masz swoje?
— Co swoje?!
— Arbate i cukier...
— Gdzież tam! Daj mi herbaty, naturalnie z cukrem, i bułką, jeżeli znajdziesz.
— Słucham.